Wiosna, lato, jesień, zima i wiosna. WIOSNA
Kto zna film Kim Kiduka o tym tytule pomyśli pewnie, że wyjazd był tak spokojny i mistyczny jak obraz mistrza. Nic bardziej mylnego. A może pomyśleliście, że odwiedzaliśmy same odludne miejsca – na pewno nie tak odludne jak miejsce akcji i życia buddyjskich mnichów z wyżej wspomnianego filmu. Ale…
Historia rozpoczęła się wiosną 2012 roku, kiedy to postanowiliśmy z dwójką znajomych, którzy właśnie się pobierali, że pojedziemy na wspólny miesiąc miodowy. Podwójna podróż poślubna? I na dodatek z dziećmi? Będzie wesoło!
Pod koniec kwietnia, gdy wiosna w Polsce już na dobre rozkwitła, dzień po ślubie i weselu Marcina i Uli wyjeżdżamy. Jak tak teraz o tym myślę, to te śluby i wesela wyznaczają nam jakiś reżim podróżniczy. Nie wiem czy to one nas motywują, czy one trzymają nas na miejscu. Czasu nie mamy za wiele, bo na początku maja kolejny ślub… Pakujemy się do jednego samochodu, a to wyzwanie. Jest nas czwórka + 2,5 dziecka. Ta połówka jeszcze w brzuchu, więc wiele zamieszania nie robiła, ale pozostała dwójka jak najbardziej.
Odkąd zrodził się pomysł wspólnego wyjazdu, cały czas bałam się współgrania chłopaków. Każdy ma swój temperament i charakterek, zachowania i fochy odpowiednie do swojego wieku (Kajtek wówczas nieco ponad rok, a Tymek niespełna dwa lata). Chłopaki przed wyjazdem widzieli się parę razy, ale niestety opór odległości nie pozwala na codzienne spacery czy cotygodniowe wspólne zabawy. I wciąż pojawiało się w głowie to samo pytanie, które pewnie zadawała sobie również Ulka, „Jak oni sobie poradzą?”. Zastanawiałam się czy nie będą się nawzajem nakręcać i w rezultacie będziemy jechać w permanentnym płaczu. A celem naszego wyjazdu była Czarnogóra, bo przecież to podróż poślubna, ma być ciepło i przyjemnie, więc kilka kilometrów musieliśmy pokonać.
Myśląc o Czarnogórze, postanowiliśmy wyjechać wieczorem i jechać ile damy radę przez całą noc, zmieniając się za kółkiem. I to był świetny pomysł, jadąc na dłuższą trasę z dzieckiem najlepiej pokonać ją nocą (oczywiście, pod warunkiem, że nie chcemy po drodze czegoś zwiedzać). Jechaliśmy całą noc, chłopaki spokojnie sobie spały, z jednym karmieniem Kajtka po drodze. I tu podkreślę raz jeszcze, że karmienie piersią jest najwygodniejszą formą zaspakajania głodu malucha w podróży. Zawsze na miejscu, zawsze ciepłe i na zawołanie. Z tego też powodu postanowiłam Kajtka zostawić jeszcze przy cycku na czas tego wyjazdu. Sprawdziło się świetnie! Wiadomo, że roczne dziecko je już inne rzeczy, ale kiedy akurat niczego nie było, nie mieliśmy gdzie czegoś podgrzać, mleko było zawsze najodpowiedniejsze. O świcie dojeżdżamy do granicy węgiersko-serbskiej. Jest nieźle. Tym bardziej, że ta noc była pierwszą nocą, którą Kajtek przespał non-stop (nie licząc jednej przerwy na karmienie). Wtedy stwierdziliśmy ze Zbychem, że będą z niego ludzie i rośnie nam mały towarzysz wyjazdów. Śniadanie już w Serbii i śmigamy do Belgradu, gdzie tymczasowo stacjonowała Magda, dzięki której mieliśmy nocleg, ale przede wszystkim świetne towarzystwo. To była wiosna, piękna, zielona, burzowa. I mieliśmy nadzieję, że lato nadejdzie szybko. Niestety nagle pojawiła się ponura jesień, deszczowa jak polski listopad, zmuszając nas do przerwy gdzieś w motelu pośrodku zupełnie niczego. Generalnie przejazdy przez góry były jesienno-zimowe, ale o tym może później. Udało dojechać się do Ulcinj i na najdłuższej plaży Adriatyku (12 km) przeżywaliśmy pierwsze biwakowanie. Szkoda, że to jeszcze nie było lato, tylko wiosna… Temperatura niczego sobie, ale szalony wiatr od morza robił swoje. Niemniej jednak nie odpuściliśmy namiotów na plaży, choć szukaliśmy miejsca, gdzie będziemy mogli choć trochę schować się przed wiatrem. Na plaży jest całkiem sporo różnego rodzaju chatek, barów, wypożyczalni leżaków itp., na szczęście my byliśmy przed sezonem, więc wszystko było puste, zamknięte na cztery spusty i na plaży byliśmy zupełnie sami. Do czasu. Rankiem słyszymy warkot silników, wyglądamy na zewnątrz i widzimy koparkę. Jedzie po plaży. Wokół nas są różne budynki, ale jakoś dziwnie czujemy, że pewnie akurat dziś zaczyna się remont chatki, za którą znaleźliśmy schronienie. Nie mogliśmy się mylić! Na szczęście prace remontowe zaczęto od innych części „resorciku” – wyrównywanie plaży. Uff… tylko tyle, że już nie pośpimy, ale co tam, chłopaki i tak już dawno śmigają po piachu. Śniadanie i zmykamy. O zwiedzaniu jak to o zwiedzaniu, nie ma specjalnie co opowiadać. Może istotne jest to, że postanowiliśmy wziąć dwa wózki – składane spacerówki/parasolki. Pomysł czasem się sprawdzał, a czasem nie. Bo choć byłam w Ulciinj chyba z 5 razy nigdy nie zwracałam uwagi na to, jak po mieście spaceruje się z wózkiem. Teraz już wiem – beznadziejnie. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest chusta czy nosidło, to samo dotyczy Herceg Novi czy Starego Baru. Budva i Kotor są przejezdne, choć jeśli chce się zobaczyć twierdzę w Kotorze to oczywiście wózek odpada. Ważny był też wiek Kajtka, roczne dziecko długo nie pochodzi, szybko się męczy, więc wózek był dobrym rozwiązaniem, bo trzeba by go sporo nosić na plecach. Teraz przypuszczam, że wózek byśmy olali, bo dwuletnie dziecko ma zdecydowanie większą zajawkę z chodzenia i wchodzenia wszędzie.
Wiosnę pożegnaliśmy w Starym Barze, w którym zostaliśmy przez przypadek. A było to tak… w Ulcinj zjedliśmy obiad, jak to nad morzem – ryby. Wiem, że Adriatyk jest słonym akwenem, ale nie sądziłam, że aż tak. Ryby wzmogły nasze pragnienie do granic możliwości i gdy zatrzymaliśmy się w Starym Barze, pierwsze o czym pomyśleliśmy to gdzie szybko się czegoś napić! Przy głównej dróżce prowadzącej do ruin Starego Baru znajduje się niepozorna, urocza knajpeczka – Kaldrma. Siadamy, pijemy przepyszną lemoniadę. Lemoniada robi swoje, pytam o toaletę. Pani prowadzi mnie przez jakiś pokój do łazienki. A miejsce idealne. Dwa duże materace na ziemi, szafa, łazienka. Wszystko w glinie i drewnie. Cała knajpka przeurocza i właściciele niezwykle mili. Tak czysto teoretycznie pytam o cenę. 10 euro. Mieliśmy jechać dalej, po co, tu jest pięknie. Zostajemy. Zapraszamy Marcina i Ulę na uroczystą kolację w ramach prezentu ślubnego. Dzieciaki śpią za ścianą, a my sami w całej restauracji zajadamy najlepsze jedzenie w Czarnogórze. Absolutny slow-, eko-, organic- food! Rewelacja. Właścicielka opowiada nam co jemy i skąd się wzięło. Organic chicken, widać, bo czerwony. A my gadamy i gadamy. Jest błogo. W końcu orientujemy się, że właściciele czekają na powrót do domu tylko na nas. Siedzimy w naszej kanciapie jeszcze jakiś czas. Dzieciaki śpią spokojnie. Robi się coraz cieplej. Czujemy w powietrzu lato…