Powroty
Znowu chwilę nas nie było. Powrót. Ten teraz to była pestka, bułka z masłem, łatwizna, powiedziałabym nawet, że przyjemność. Takiej przyjemności spodziewaliśmy się również w czerwcu, kiedy wracaliśmy z naszego zimowania, zasłużonego urlopu macierzyńskiego. Zastana rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna…
W czerwcu 2015 roku postanowiliśmy wracać. Nie było już za co jechać, trzeba było coś pokombinować. Myśleliśmy o zostaniu we Francji i podreperowaniu budżetu, ale zwyczajnie byliśmy zmęczeni. Byliśmy zmęczeni drogą, sobą, emocjami. Kajtek dawał coraz bardziej popalić, tęskno mu było do dziadków, do kumpli, do kogoś z kim mógłby pogadać po Polsku, bo ileż można gadać i bawiać się tylko z rodzicami. Francja jest pierońsko droga, więc potrzebowalibyśmy na zostanie tam jakichś funduszy na rozruch, a w Polsce czekało już nasze mieszkanie, dziadkowie. Powrót do Polski wydawał się prostszy, ba, wydawał się po prostu dziecinnie prosty. Faktycznie, trochę taki był – 10 godzin w niemieckich pociągach i z Tubingen przedostaliśmy się do Zgorzelca. Później, też głównie pociągami, przez Wrocław i Opole dotarliśmy do Krakowa, gdzie w asyście kilku tysięcy rowerzystów dobrnęliśmy do Nowej Huty. Niestety nie zostaliśmy u siebie, tylko pojechaliśmy do dziadków. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się jeszcze na wakacje wynająć nasze mieszkanie i że łatwiej ogarniemy się z pomocą rodziny. Jak bardzo kocham moich rodziców i jak są wspaniali, mogłabym pisać i pisać, ale powrót do nich, a nie do domu był błędem. Bo tak naprawdę nie wróciliśmy, tylko przedłużyliśmy naszą drogę, ale nie po naszemu, bo to już nie była nasza podróż. Wakacje obfitowały w kolejne mniejsze i większe wypady, to nad morze, to w góry, i ciągle nie usiedliśmy, nie zostaliśmy. I tak jak na wyjeździe wszędzie czuliśmy się u siebie, bo rozbijając namiot, co wieczór budowaliśmy dom, to w budynkach czułam się tak nieswojo, że nawet spać było ciężko. Miałam też dość Kajtka i Rutki, chciałam mieć po prostu chwilę dla siebie (nigdy nie miałam czegoś takiego wcześniej) i nie miałam potrzeby posyłania dzieciaków do przedszkola czy żłobka. Jednak ten wyjazd coś we mnie zmienił, coś pęłko, pojawiła się nie-mama Fasola.
Przestrzeń
Ja, mama Fasola, czułam się źle. Byłam przygnębiona, łątwo się denerwowałam, zachowywałam się zupełnie jak nie ja. Po powrocie do Krakowa, po trzech dniach byłam gotowa, żeby wsiąść znów na rower i jechać dalej. A przecież tak bardzo chciałam wracać, tak bardzo chciałam odpocząć i być w domu, tak bardzo miałam dość tej podróży. Ale ani odpoczynku nie mogłam zaznać, ani domu nie czułam. Bo wiecie, my musieliśmy się nauczyć na nowo siedzieć przy stole, spać w łóżkach, kąpać się w wannie. Ktoś zapyta, ale co w tym trudnego? Nie wiem. Też wydaje mi się to kompletnie irracjonalne, ale nie było łatwo. Oczywiście najszybciej do nowej sytuacji zaadoptowały się dzieciaki, choć Rutka z uporem spełzywała z materaca, kładła się na dywanie i dopiero tam zasypiała. Żeby odpocząć, uciekłam z dzieciakami w końcu w Beskid Niski. Zaszyłam się tam na chwilę w domku ze studnią i chłonęłam ciszę. Otwierałam drzwi i napawałam się zielonością, rozgwieżdżonym niebem, taką małą samotnością, której nagle niesamowicie mi brakowało. Kiedy wróciłam do domu, już naszego domu, do naszych 37 metrów kwadratowych myślałam, że się uduszę. Zrozumiałam w końcu co w tym powrocie jest tak trudnego – brak przestrzeni. Przez ponad siedem miesięcy żyliśmy sobie radośnie w naszym namiocie 2×2 metry, niby ciasno, ale otwierasz „drzwi” i masz cały świat przed sobą, ograniczony tylko tym co sam sobie wymyślasz w głowie. A tu nagle cztery ściany, trochę drzew przed oknami, ale gdzieś za, majaczy się kolejny blok. I jakby tego było mało, nagle dochodzi pierdyliard obowiązków…
Obowiązki
Bo trzeba zapłacić rachunek, bo trzeba pójść na spacer z dziećmi, bo trzeba się spotkać, bo trzeba coś napisać, bo trzeba… No i jak trzeba, to w mojej głowie się pojawia „dupa, nic nie trzeba”. Więc nie chciało mi się chodzić na spacery, w ogóle mi się nie chciało, nie chciało mi się gotować, sprzątać, pisać i przede wszystkim nie chciało mi się widzieć ludzi. Taki miałam stan. Miałam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie, że w ogóle to jakbym z kosmosu wróciła, odszczepieniec jakiś. I pewnie tak jest, ale teraz radzę sobie przy pomocy spotkań z innymi odszczepieńcami. Bardzo chciałam mieć kilka obowiązków – wrzucić coś na bloga, „pogadać z wami”, pójść do pracy, odpocząć od dzieciaków. A tu nagle na nic nie starczało czasu, bo czas nie był skoncentrowany tylko na nas. Przez cały wyjazd byliśmy sami, liczyliśmy się ze sobą i na siebie, nie musieliśmy niczego z nikim ustalać, umawiać, omawiać. O ileż to było prostsze życie. I jak ktoś pyta jak my ogarnialiśmy się na wyjeździe, jak ktoś mówi, że to trudne to odpowiem mu, że absolutnie nie, nam w drodze było łatwiej, choć rzecz jasna nie było zawsze i wszędzie łatwo. Czekałam zatem tylko na wrzesień, by wszystko się poukładało, żeby dostać inne obowiązki, ale moje obowiązki. No i stało się. Przyszedł wrzesień i z dnia na dzień nasze życie obróciło się o 180 stopni. Tata Zbych poszedł do etatowej pracy, Kajtek podreptał do przedszkola, a Rutkę wożę do żłobka. W ciągu pierwszej godziny, gdy nagle zostałam sama, zrobiłam więcej niż w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Petarda!
Po wyjeździe
Petarda zaczęła się również dlatego, że powolutku odpoczywaliśmy. Bo zmęczenie materiału było znaczne. Petarda, bo wróciliśmy do naszego mieszkanka, wypakowaliśmy worki i pudła. Petarda, bo zaczęliśmy jeździć z prezentacjami z wyjazdu. Przygotowanie takiej prezentacji to trudna sprawa, bo trzeba wybrać zdjęcia, poukładać, skupić się na czymś, bo nie da się opowiedzieć o wszystkim. Ale dzięki temu, wspomnienia wracają, na nowo przeżywamy tę drogę, która prowadziła nas przez 7 miesięcy. Wkrótce minie rok od naszego wyjazdu i rozpoczęcia turlania się po Maroku i Europie. ROK, a czuję jakby to było wczoraj. Mam ochotę wracać, bo mimo iż na wyjeździe było różnie, było momentami bardzo ciężko i myśl o powrocie pojawiał się dużo wcześniej, to ten czas wydaje mi się teraz po prostu piękny, pełny, doskonały. Pewnie już nie pojedziemy nigdzie na tak długo, bo w tym miejscu i w tym czasie tego nie chcemy, ale chciałabym Was jeszcze raz zabrać w tę drogę i samą siebie też. Będzie łatwiej, bo bez powrotu:)
PS. Tekst ten chodził za mną od dłuższego czasu. Chyba chciałam sobie trochę po narzekać. Teraz patrzę na to co działo się po powrocie z perspektywy czasu. Mamy się już bardzo dobrze, choć nie powiem, żebyśmy wrócili i się ogarnęli. Ale cieszymy się, że jesteśmy „w domu”, cieszymy się ze spotkań, cieszymy się z rodziny i przyjaciół. Dzięki, że jesteście!
🙂 Tak to już jest. Często zapomina się o wyjazdowych trudnościach, lub zyskują cechy przygody…i znów chce się ruszyć 🙂 A póki co trzeba żyć jak najpełniej tutaj…to kkiedy rowerowa herbatka? …u nas poki co katary nie odpuszczają :/
Kochana, katary u nas też wciąż w modzie;) Ale wkrótce, wkrótce jakieś spotkanie koniecznie.
A wiesz, jak pisałam o odszczepieńcach, co mi pomagali wrócić to było również o Was… Dziękuję:)
Jak ja Cię rozumiem…
dzięki:D
Jak przeczytałam Twoją relację, to przypomniał mi się taki esej Alfreda Schutza „Powracający do domu”. Pisał: „Dla powracającego dom jawi się – przynajmniej na początku – jako coś niecodziennego. Wydaje mu się, że znalazł się w obcym kraju, obcy wśród obcych…”. I on, i różne historie ludzi powracających z emigracji pokazują, że czegoś takiego jak powrót nie ma – nie wracamy bowiem do tego samego miejsca (bo ono już się zmieniło) ani do tych samych ludzi, a i my nie jesteśmy już tacy sami i odtąd zawsze będziemy trochę obcy. Smutne to, ale tak to jest – podczas podróży czy migracji przeżywamy jakieś niesamowite przygody, poznajemy ciekawe miejsca, chcemy to potem wszystkim opowiedzieć – a potem okazuje się, że ani nie ma kiedy, ani my nie mamy siły, ani nikt za bardzo nie chce słuchać. My z pierwszej szalonej podróży przywieźliśmy mnóstwo zdjęć i już na początku ich pokazywania rodzina zasnęła 😉 A Wasi znajomi, łącznie z nami, nie wiedzą pewnie, czy bardziej chcecie o tym opowiadać czy może jesteście już zmęczeni. W każdym razie dzięki za ten ciekawy wpis i trzymam kciuki, żebyście się jakoś fajnie odnaleźli w tej nowej-starej rzeczywistości!
Tak właśnie jest Gosiu. A my opowiadać bardzo lubimy i chętnie to robimy, bo to trochę takie przeżywanie na nowo odbytej podróży.
Tak… Na wyjazdach wszystko jest znacznie prostsze niż w domu. Dużo mniej potrzeb, różnych niuansów, liczycie się tylko Wy i droga…
Mimo, że my jeździmy na nieporównywalnie krótsze czasowo wyjazdy, doskonale rozumiem Wasze odczucia po powrocie. Bo mimo tych niekiedy trudnych chwil, wyjazdy rowerowe to jednak takie swoiste wakacje, wakacje pełną gębą, totalny reset od tego co zostało w domu. Obowiązków, codziennych ścieżek i rutyny.
I to chyba dlatego tak ciężko wrócić. A im dłużej się było, tym trudniej. Ale to i tak relatywnie niska cena za te wszystkie wrażenia, przeżycia i cały ten czas spędzony w podróży 🙂
A katar? Do wiosny wyleczymy! 😉
Jasne, że niska cena. To co przeżyliśmy to nasze i z pewnością na zawsze nas zmieniło;) A katar? Wystarczy wyjechać z Krakowa:D
A ja miałam inaczej…
Jak zbliżał się czas powrotu zrobiłam się nieszcześliwa, że to koniec tej długiej, cudnej chwili jaką była podróż. Że nie chcę wracać na stare, dobrze mi znane śmieci. Że zima europejska, że szaleństwo codzienności, które nie pozwala odetchnąć i spojrzeć z dystansem na rzeczy mało ważne, a które zasłaniają cały świat. A potem prawie prosto z lotniska trafiłam na Włóczykija w Szczecinie, który „zamortyzował” twarde lądowanie. Bo choć odbywał sie w polskiej, mroźnej rzeczywistości dał mi możliwość jeszcze przez trzy dni pobujać w szalonych podrożach z prelegentami. No a potem już naprawdę znalazłam się na starych śmieciach. I tam okazało się, że mnóstwo ludzi cieszy sie, że wrócilismy. Że witania trwają i trwają. Że chcą słuchać o naszych przygodach i poznać kraj i ludzi którzy będą już w nas na zawsze (Birma) I w końcu cały mój powrót stał się kolejną podróżą. I tego stanu życzę Wam z całego serca.
Szczęściara:)
A Włóczykij to faktycznie dobra „amortyzacja”. Mamy nadzieję zjawić się tym razem, więc też pewnie będzie nam lepiej. A faktycznie, odkąd dzieciaki poszły do przedszkola i żłobka i mam chwilę dla siebie, mogę coś napisać, ogarnąć zdjęcia to sytuacja znacznie się poprawiła, bo na nowo odbywam tą podróż. Do zobaczenia w Gryfinie, tak?
Bliskość, bliskość, bliskość !!! Ola rozumiem Cię z głębi mojego serca, tak samo kocham wyjeżdżać jak i wracać. To taka mieszkanka wybuchowa, trudno o równowagę i spokój. Nie pozostaje nic innego tylko przyjmować na klatę nowe stany i akceptować ja jako naturalna kolej rzeczy. Ściskam ciepło!
Dokładnie tak:) Na klatę przyjmujemy i jest dobrze!
A my RODZINA cieszymy się, że jesteście „w domu”. Wiemy, że tam daleko przeżyliście niezapomniane dni, tygodnie i miesiące. Jeszcze wiele razy będziecie nam o tym opowiadać. Ale teraz mamy Was bliżej i nasz niepokój o Was już nam nie doskwiera. Czekaliśmy na Wasz powrót !
Dziękujemy! Nie ma co się oszukiwać, nie wracaliśmy tylko dla siebie, ale właśnie dla WAS, dla RODZINY:)
[…] ciężko było wrócić do rzeczywistości, nawet jej, to już inna para kaloszy, o której powroty. Ale co sobie myśli taki czterolatek? W jaki sposób on widzi taką podróż? CO dla niego było […]
Jak ja dzisiaj potrzebowalam takiego wpisu! Jak ja dzisiaj potrzebowalam znalezc Waszego bloga! Juz wiem ze bede tu zagladac regularnie. Normalnie milosc od pierwszego wejrzenia (w zakladke 'o naStan’) 😉
Wrocilismy z 14-miesiecznej podrozy po Ameryce Pd juz ponad 2 lata temu. I nawet na poczatku udalo mi sie szybko odnalezc w nowej rzeczywistosci. Szybko znalazlam prace, dom, wyjechalismy na jedne wakacje, drugie… a potem zgodnue z planem zaszlam w ciaze, urodzilam i… ciagnie mnie. Znowu strasznie ciagnie mnie w swiat. Mysl o podrozy z dzieckiem (Oliwka ma dopiero niecale 3 m-ce) nieco mnie przeraza, ale juz planujemy przejsc Camino w czerwcu wiec zyje mysla o tym. A odnalezienie Waszego bloga dalo mi ponownego kopa i zapewnienie, ze jak sie chce to mozna i dzieci w niczym nie przeszkadzaja 🙂
P.S. oboje z mezem tez jestesmy geografami (przynajmniej z wyksztalcenia :-)) i planujemy trojke dzieci 🙂
Hej,
Po naszym czteromiesięcznym tripie w Ameryce Pd i Pn miałam bardzo podobne odczucia. Przede wszystkim brak przestrzeni, lekkie „duszenie się” w pomieszczeniach…
Po drugie: ten zgiełk i ten niepokój… Przerażały mnie komórki, bo ciągle ktoś gdzie po cos dzwoni, w większości bez jakiegoś ważnego powodu…
Dla mnie jedna rozmowa pezez telefon na dzień była jeszcze akceptowalna, więcej mnie strasznie męczyło..
Ale jakoś jednak się człowiek szybko przyzwyczaja, ciekawa kiedy uda znów uda się nam tak wyjechać, może z córką, która na dniach się urodzi..?
Pozdrawiam, fajny blog 🙂