Na koniec Europy już tylko rzut beretem.
17 marca, ważny dzień dla Irlandczyków, Patryków i zapewne niejednego Zbigniewa. W tym roku nudy na pudy. W Krakowie zza mgły zaczyna wyglądać słońce, temperatura, po porannym przymrozku, przypomina że wiosna za pasem. Nie to co rok temu.
Ten dzień przywitał nas znajomym dźwiękiem spadających na tropik kropli wody. To nie miało być tak! Przecież mamy dojechać dzisiaj do Lizbony. Zostało nam kilkadziesiąt kilometrów i co najmniej kilka niewiadomych, którędy i jak jechać. Nie możemy sobie pozwolić na koczowanie w tym miejscu przez cały dzień, nie dzisiaj! Za 24 godziny, na lizbońskim lotnisku ląduje BabaLu i dziadek Leszek!
Zbieramy się w trybie deszczowym, czyli wszystko popakowane w środku namiotu, a na koniec zostaje tropik, skorupa. Plan dobrze znany, nieraz przerabiany.
Zbych wyskakuje pierwszy. Montuje sakwy, otwiera przyczepę, wkłada dzieciaki, zamyka przyczepę, zakłada pokrowiec na Nordica. W tym samym czasie Fasola wyskakuje z namiotu, wprawnymi ruchami dezaktywuje osłonę przeciwdeszczową składając tropik i maszty. Zakładamy peleryny, ochraniacze na SPDy i jazda!
No nie bardzo. Ostatnie chwile wczorajszego popołudnia spędzaliśmy na powolnej wycieczce krajoznawczej przez winne sady. Rosną one na pięknym białym piaseczku. No właśnie, piaseczku. Przypominamy sobie tryb pustynny i pchamy w najlepsze w kierunku zachodzącego słońca. A dziś to samo, tyle tylko że bez słońca. Czasem rower pojedzie, czasem zapadnie się w piaszczystą kałużę. Oczywiście nie cały dzień tak brodzimy. Po kilku kilometrach trafiamy na asfalt. W niewielkim Poceirao dowiadujemy się, że nie ma możliwości skorzystania z pociągu, który dowiózłby nas do Lizbony. Pozostaje więc jechać dalej na zachód. No i co my na to? Ano jedziemy. Trochę nam zeszło zanim w Montijo wsiedliśmy na prom do Lizbony. Najważniejsze, że się udało dojechać, podsuszyć u Aleksandra i jego rodziny. Teraz pozostało tylko czekać na dziadków. Ale to już historia na kolejną kartkę z kalendarza.